Przestaję wierzyć w miłość, taką do końca życia. Przestaję wierzyć, że stanę kiedyś w białej sukni na ślubnym kobiercu i będę przyrzekać miłość, wierność i uczciwość małżeńską dopóki śmierć tego nie rozłączy. To taki bullshit. I choć zgodzę się, że istnieją małżeństwa, które się kochają, chociaż na karku mają osiemdziesiątkę, to myślę, że to są przypadki jedne na tysiąc. Nie wierzę, że to przytrafi się mnie.
Przestaję wierzyć w Tego, który nas stworzył. Bo jeśli On jest i naprawdę chce naszego dobra, to do cholery dlaczego jest tak, jak jest? Dlaczego nie może być lepiej? Tak, kiedyś słyszałam już odpowiedzi na tego typu pytania. Bo się sprzeciwiamy Jego decyzjom, bo omijamy ścieżkę, którą On dla nas przygotował. Jakby chciał, żeby było dobrze, to by było. Nie rozumiem, naprawdę.
Zdaję sobie sprawę, że to taka plątanina myśli. Że to trochę paradoksalnie brzmi. Że ujrzało to światło dzienne pod wpływem mojego stanu emocjonalnego i że za kilka dni, czy godzin może pojawić się komunikat, że post jest nieaktualny. Może robię błąd, że piszę to co teraz czuję. Piszę zanim ochłonę. Ale jest mi tak cholernie ciężko, tak mnie nosi i pomyślałam, że jak przeleję na internetowy pamiętnik, to mi ulży. Nie ulżyło.